Moje praktyki w HZZ Osowa Sień

Moje praktyki w HZZ Osowa Sień

Wstęp

Nie wiem, czy uda mi się wszystko przytoczyć chronologicznie, postaram się. Był rok 2005 i nadszedł czas naszych praktyk w ramach studiów. Jako, że studiowałem agronomię na ówczesnej AR to jedynym słusznym miejscem na praktyki było jakieś gospodarstwo rolne z produkcja roślinną. Co prawda zdarzały się też praktyki w „administracji”, pamiętne przygody w DODR i wprowadzanie danych z programów FAPA, ale to epizod. Na praktyki wybierałem się z moim przyjacielem J. Poszliśmy do Wydziałowego Biura Praktyk, gdzie rządziła pani o blond włosach i czekaliśmy na przydział. Załatwili nam praktyki w Hodowli Zwierząt Zarodowych w Osowej Sieni. Nazwa nieco dziwna jak dla studenta agronomii, ale czego się nie robi dla nauki. Te praktyki miały chyba trwać 3 miesiące od marca do maja.

Rozdział 1. Przyjazd

„A droga długa jest
Nie wiadomo czy ma kres
A droga kręta jest
Co dalej za zakrętem jest…”

Droga do tego zakątka wiodła przez Rawicz, Leszno i później do Wschowy, przed którą trzeba było odbić w prawo, łącznie jakieś 140 km. Już w drugim tygodniu odkryliśmy znaczny skrót przez Górę.

Nie pamiętam dokładnie w jaki dzień mieliśmy się tam zgłosić, ale przyjechaliśmy na miejsce i skierowano nas do HQ całego HZZ. Tam przyjął nas miły pan dyrektor i oznajmił, że za 3 miesiące praktyk otrzymamy wynagrodzenie w wysokości 600 zł. Tak! 600 zł za całość – czyli, TAK! 200 zł za miesiąc. Moja jedyna myśl była taka, że ja więcej wydam na jedzenie i paliwo, niż zarobię na tym zadupiu. Cały HZZ 1piszę HZZ w rodzaju męskim, bo mam na myśli HaZetZet składał się z kilku gospodarstw rozrzuconych po okolicy, przy czym były to ogromne gospodarstwa. Nas skierowane stricte do Osowej Sieni – małej wioski nieopodal drogi Leszno – Wschowa. Gdy zajechaliśmy na miejsce było już późne popołudnie. Mieliśmy mieć za współlokatorki jakieś dwie studentki, co szybko okazało się nieprawdą. Naszym oczom ukazał się podupadający pałac z gospodarstwem rolnym przylegającym do niego. Pierwsza myśl – zajebiście, będziemy mieszkać w pałacu. To również szybko okazało się nieprawdą. Obok pałacu były dwa czworaki. W prawym ktoś mieszkał, lewy był wolny. Tym sposobem ja i pan J. otrzymaliśmy do dyspozycji piękny czworak. W środku było kurewsko zimno, brak ogrzewania dawał o sobie znać. Było już zbyt ciemno na rekonesans. Pokoi było 6 + kuchnia i łazienka. Budynek miał dwa piętra oraz piwnicę. Całkiem niezła rezydencja. Wyposażenie standardowe, stare wersalki, kanapy, dywany, wykładziny oraz wyposażenie kuchni wraz z kredensem z lat 40, jaki znałem z kuchni mojej babci na wsi.

Pierwszy dzień na miejscu

Mieliśmy się zapoznać z okolicą, dopełnić formalności, poznać kierownika gospodarstwa, zobaczyć obory i całe obejście. No faktycznie, okolica piękna, swojska, papiery podpisaliśmy, kierownika poznaliśmy – wyglądał na bardzo miłego człowieka, co okazało się nieprawdą. Obory też imponujące, jak na tamte czasy najnowocześniejsze w Polsce. Piękna obora na 450 krów, z dodatkową, osobna hala udojową na 16 stanowisk w układzie „rybia ość” oraz lecznica, która o dziwo miała stałe obłożenie w ilości sztuk 30 – to też się później wyjaśniło, dlaczego tak, a nie inaczej. Odbyliśmy tez wycieczkę do Wschowy, wstępnie zorientowaliśmy się, gdzie są jakie sklepy itp. W naszej wiosce też były dwa sklepy. Z kierownikiem umówiliśmy się na następny dzień na 6 rano na odprawę.

Kiedy nadszedł wieczór i zrobiło się kolejny raz kurewsko zimno postanowiliśmy coś z tym zrobić. Co prawda ciepłą wodę mieliśmy, bo bojler był na prąd, ale kaloryfery pozostawały zimne. Wybraliśmy się do piwnicy zobaczyć jak wygląda „kotłownia”. Okazało się, że jest tam piec opalany węglem, jest też koks w ilości może 1 t. Problem polegał jednak na tym, że cały układ nie był podłączony, a kaloryfery były puste. Przy pomocy latarki oraz prowizorycznych pochodni ustaliliśmy co należy gdzie podłączyć, co załączyć, gdzie przełączyć i tym sposobem zaczęliśmy napełniać układ. Kiedy woda już całkiem zalała kaloryfery i wytrysnęła z rury na najwyższym piętrze postanowiliśmy rozpalić ten piec. Nie było łatwo, ale się udało. Ja wszak za młodu miałem w domu piece kaflowe i rozpalać takie ustrojstwo potrafiłem. Po jakimś czasie kaloryfery zrobiły się ciepłe, a my bardzo zadowoleni. Trzeba było tylko pamiętać o tym, żeby ogień nie zgasł całkiem. Po prostu trzeba było założyć kamasze i wybrać się do piwnicy, w której oczywiście nie było a jednego promienia światła – szczególnie nocą.

Rozdział 2. Praktyka pełną parą

Pierwszy dzień pracy

Godzina 6:00, stoimy przed biurem kierownika. Dobrze, że z naszego czworaka do tego biura było jakieś 40 sekund drogi. Stoimy z innymi pracownikami, jest ich chyba z 10. Wychodzi kierownik. Persona dość krępej budowy, niskiego wzrostu, chudy, w okularach. Zaczyna rozdzielać pracę. Używa przy tym wielu przekleństw. Nam przydziela jedno zadanie – wyczyszczenie byków czy też bardziej fachowo buhajów, na wystawę. Robota wydawała się prosta – wiadro, woda, szczotka, szlauch. Myjemy, szorujemy, czasem buhaj przyciśnie do ściany, że flaki można wypluć, ale jest ok. Po dwóch godzinach bydło jak malowane. Wyczesane, lśniące… no może nie pachnące, ale czyste. Udajemy się do kierownika, uradowani, że zadanie wykonane. Wchodzimy do niego do biura, no raczej kanciapy, a ten idiota wielce zdziwiony i wkurwiony, że już, że musi kolejną pracę nam przydzielać… tym razem myślał, że da coś bardziej czasochłonnego, więc kazał wysprzątać tą starą oborę, gdzie stały te buhaje. Wracamy na miejsce, a te obsrańce leżą we własnym gównie, jak na bydło przystało. Krótkie spojrzenie na siebie – a chuj tam, my robotę wykonaliśmy, zameldowaliśmy, a teraz to mogą nawet żreć to gówno. Chociaż zrobiło nam się przykro, że cała ta praca poszła na marne. Czyszczenie obory było jak czyszczenie stajni Augiasza, a my byliśmy jak dwaj Heraklesi. Udało się po jakimś czasie. Zadowoleni, choć już z nutką niepewności udaliśmy się do majstra. Ten jeszcze bardziej wkurwiony, że znów musi zadania wymyślać kazał nam wyczyścić jakieś boksy. Umówmy się jasno, było to wywożenie obornika. Po tej pracy nadeszła 14 i byliśmy wolni. Oczywiście śmierdzieliśmy jak buhaje, obornik i stajnia Augiasza w jednym, ale z nadzieją na prysznic poszliśmy do chaty. Udało się, po odświeżeniu ruszyliśmy na zakupy. Browary, chleb itp. Wieczór spędziliśmy na piciu piwka na schodach wejściowych do naszej rezydencji.

Kolejne dni

Następne dni upływały na takich pracach jak udrażnianie szamba, bo wylewa. Zamiatanie podwórka (stare kocie łby przykryte piachem), które przypominało zamiatanie pola czy pustyni – no kurwa nie da się! Wymiatanie słomy z trawy – ja się pytam co to za idiotyczne zadanie? Pojawiło się też wypalanie rogów i cielaków. No szczerze – chujowe to było, ale podobno miało służyć dobrym celom.

Któregoś razu dostaliśmy bardziej ambitne zadanie. Mieliśmy pomóc przy nawożeniu pola. Nooooo, w końcu coś przydatnego. Przyszedł koleś, traktorzysta, powiedział, że jedzie podczepić rozsiewacz do traktora i zaraz będzie. Czekaliśmy na niego 1,5 godziny. No widać nie wszyscy maja takie samo pojęcie o słowie „zaraz”. Przyjechał, wsiedliśmy na ciągnik i pojechaliśmy na pole.

„A droga długa jest
Nie wiadomo czy ma kres
A droga kręta jest
Co dalej za zakrętem jest…”

Po 30 minutach dotarliśmy na miejsce, a że zbliżała się 10:30 gość zamiast zacząć rozsiewać nawóz, wyciągnął kanapki i powiedział, że teraz to będzie przerwa na śniadanie. Bardzo ciekawy tryb pracy. To był dzień przełomowy, dowiedzieliśmy się od niego bardzo wielu rzeczy. Między innymi tego, że jak kierownik daje jakieś zadanie, to ma ono starczyć na cały dzień, bo on nie ma ochoty wymyślać kolejnego. Raz rozdysponowana praca z rana jest rozdysponowana na cały dzień. Genialne! Zaczęliśmy rozsiewać, ale coś się spierdoliło w rozsiewaczu i musieliśmy jechać do „parku maszyn”. Jak się okazało park maszyn, wany później wiatą był oddalony od biura o 150 m. Wniosek jaki nasunął nam się był jeden – ten gość mówiąc rano, że zaraz wróci, bo jedzie tylko podczepić rozsiewacz ustanowił rekord Guinnessa w żółwim poruszaniu się na 150 m i z powrotem. 1,5 godziny! Mistrz! No ale jak zadanie z rana było na cały dzień, to wiadomo, nie ma co się spieszyć. Pod koniec dnia wyznał nam swoja złotą zasadę: W chuja cięcie – też zajęcie!

Po kilku dniach wybraliśmy się do dyrektora zapytać co z tymi praktykantkami, co miały mieszkać z nami? Odpowiedział, że zamieszkały gdzie indziej, bo tam warunków nie ma! No dzięki kurwa, a jak dla nas to są! Filozof! W ten sposób nadzieje o dwóch miłych współlokatorkach oddaliły się na odległość, jaką pokonuje kolej transsyberyjska.

Rozbieranie wiaty

Pewnego razu większość z pracowników, w tym my, zostali oddelegowaniu do rozebrania tylnej ściany wiaty (parku maszyn – buahahaha). Problem polegał na tym, że wiata miała ze 6 metrów wysokości, była stalowej konstrukcji, tylna ściana była z płyt eternitowych, a rusztowania nie było widać w promieniu kilku kilometrów. No ale co to dla nas Heraklesów ze stajni Augiasza. Panowie traktorzyści szybko postawili przyczepę, położyli deski i już każdy inspektor BHP dostałby zawału na widok takiej konstrukcji, ale zadanie to zadanie. To nic, że eternit jest rakotwórczy i nie należy wdychać jego pyłu, to nic, że nie mieliśmy kasków, szelek, zabezpieczeń. Kierownik kazał, załoga wykonuje. Cały dzień zeszło nam na rozbieraniu tej wiaty. Aleeeee… nic się nie marnuje, traktorzyści wzięli sobie płyty eternitowe do dalszej obróbki – a to garaż trzeba pokryć, a to szopę, a to przyda się koło domu – P-O-W-O-D-Z-E-N-I-A.

Bilans… panu J. na rękę spadła płyta i mało mu łapy nie uciachało, ale plaster musiał wystarczyć. Przez kolejną godzinę smarkaliśmy gilami z pyłem eternitowym – samo zdrowie!

Krowy i dojenie

Po jakimś czasie kierownik wpadł na pomysł, że można praktykantów wykorzystać jako moc przerobową przy dojeniu a w tym czasie puścić niektórych pracowników na urlop. Pomysł zacny w jego oczach okazał się dla nas bardzo zgubny. O ile na początku praktyk działaliśmy razem, o tyle od tego momentu rozdzielono nas. To znaczy nie od razu, bo kilka dni w hali udojowej spędziliśmy razem, ucząc się. Okazało się, że panowie od dojenia krów to traktorzyści, ale od czasów, kiedy jeden traktor zastępuje 20 nie mieli co robić to zostali przydzieleni do dojenia tymczasowo i tak już jest od 10 lat. No cóż, „awansowali” dzięki technice 😀 Dojenie odbywało się 3 razy dziennie: o 4, o 11 i o 18. Oczywiście najgorsze było to poranne, bo było najwięcej mleka do wydojenia.

Krowy

Z obory na 450 sztuk, ściółkowa tylko w kojcach, a cała reszta zgarniana deltą, trzeba było je zagonić wąskim przejściem pod górkę do hali udojowej. Nie wszystkie na raz, były podzielone na grupy. Przejście było wąskie i śliskie, krowy tam często upadały, raniły kopyta, później stały w gównie tymi kopytami i stad była nagminna kulawka, która na bieżąco zapełniała lecznicę, z której co piąta krowa już nie wracała.

Dojenie

Do dojenia należy przygotować strzyki (cycki wystające z wymiona) poprzez oczyszczenie ich z zabrudzeń, a następnie nałożyć kubki udojowe i rozpocząć dojenie, a po dojeniu dodatkowe przetarcie Dipalem (środek odkażający, pielęgnacyjny). Tyle teorii. Często było tak, że na brudne strzyki zakładało się kubki udojowe. Jedynie jak były bardzo ubrudzone gównem, to przecierało się je papierem. Dipal generalnie lądował w kratce ściekowej – „cyt. żeby było widać, że schodzi”. Sam proces dojenia nie był trudny, bo to pełna automatyka, ale przygotowanie krów do doju wymagało cierpliwości i umiejętności. Dodatkowo krowy potrafiły majtać obszczanymi ogonami, wylać się na twarz gościa w kanale udojowym, a czasem i wypuścić minę w postaci krowiego placka.

Hala udojowa

Po każdym dojeniu trzeba było spłukać halę udojową wodą z węża. Wierzcie mi 5 cm warstwa gówna schodzi tylko na świeżo, dlatego trzeba było się spieszyć.

Tak mijały nam kolejne dni i tylko czasem było jakieś urozmaicenie w postaci prac dodatkowych. Generalnie od czasu jak rozpoczęliśmy dojenie to nie widywałem pana J. Zmienialiśmy się co tydzień na zmianach. Jak ja miałem na rano to pracowałem od 4 rano do tej 15 jak kończył się południowy dój. Szedłem do domu i przez maks godzinę widziałem pana J, który szedł na 16 do roboty. Jak wracał, to ja już spałem, a jak wstawałem to on jeszcze spał. Tak mijały kolejne tygodnie.

Buhaj Fantomas

Na stanie, zaraz przy lecznicy był pewien buhaj. Nazywał się Fantomas. Rasowy, czempion, rozrodowy, zawodowiec! Był ogromny, ważył z 900 kg. Lubiliśmy na niego patrzeć, był dostojny i piękny, tylko dlaczego u licha miał kojec tam w lecznicy?

Operacje

Biedne krowy nie żarły nic innego, jak tylko kiszonkę i sianokiszonkę. Taka monodieta potrafi wykończyć każdego. Przemieszczenie trawieńca to była pospolita przypadłość u tych krów, które w życiu nie widziały pełnego słońca, zielonej trawy i nigdy nie wychodziły z tej obory. Niestety weterynarze wysokiej klasy gwarantowali wysoka śmiertelność. Widziałem na własne oczy jak wyglądała operacja „naprawy” przemieszczonego trawieńca. Wierzcie mi, lepiej bym to zrobił samodzielnie. Krowa zdechła dwa dni później. Ale zdychały tam często, wszak było je czym zastępować.

Koszenie kosami

Zdarzyło się tak, że wspaniały kierownik wpadł na pomysł, że trzeba wykosić chwasty koło obory, w ogóle na całym terenie, trzeba wykosić trawę i chwasty. Kosiarka to rzecz bardzo niszowa na tamtym terenie, więc pozostaje koszenie ręczne. Niestety obie kosy spalinowe jakie były na stanie nie nadawały się do użytku – były uszkodzone, więc wspaniały kierownik dokupił jedną kosę ręczną i powiedział, że czas nauczyć się kosić kosą. Dał nam te kosy. Jedna lepsza, klepana, a druga ze sklepu. Całe szczęście, że nauczyłem się za młodu obsługiwać taką kosę i wiedziałem co z czym się je. Wystarczyło tylko doszlifować technikę. Pomijając pęcherze na rękach to największym problemem był brak osełki. No cóż, jakoś trzeba było naostrzyć te kosy, więc używaliśmy kamieni z pola. Kamień mały, ręka silna i trach – ześlizgnął się z kosy i mało sobie palca nie ujebałem. Poszliśmy do kierownika do kanciapy – plaster musiał wystarczyć. Zlitował się nad nami i kupił nam jedna osełkę! Filozof! Od tej pory szło całkiem sprawnie, a na koniec to byliśmy mistrzami koszenia kosą.

Zbieranie kamieni

No cóż… to był dzień. Zadanie na dziś. Zbieranie kamieni z pola. Zasada była prosta – zbieramy tylko te kamienie, które są większe od główki dziecka. Generalnie proces banalny, jedzie sobie ciągnik z przyczepą, na przyczepie siedzą ludzie i jak jest odpowiedni kamień, to człowiek zeskakuje, zbiera, wrzuca na przyczepę, wskakuje na górę i jedziemy dalej. Wszystko spoko, ale te pola miały po 100 ha każde! No ale można było oglądać z bliska sarny, które nagle zerwały się z kryjówki i 5 metrów przed nami ruszyły do ucieczki. Można było zabrać ze sobą do domu zająca, którego przejechało koło ciągnika, a którego trzeba było dobić, a który okazał się panią zającową w ciąży, która w rezultacie nie nadawała się do spożycia. Cóż, traktorzysta to taki myśliwy, co poluje kołem.

Dyżur 18h

Pewnego razu po porannym i południowym doju miałem iść do domu, ale kierownik wymyślił sobie, że jestem jeszcze potrzebny, bo pojadę z panem J. i kilkoma pracownikami pozbierać kamienie. Już o tej 17 miałem kryzys, spanie mnie łamało. Musiałem się zdrzemnąć na kamieniach na przyczepie – dobrze, że uważali i mi łba kamieniami nie rozwalili 🙂 Skończyliśmy o 20, o 21 byłem w domu. Zważywszy na to, że wstałem o 3 nad ranem, moja praca trwała 18 godzin. Ale to jeszcze nic, bo na następnego dnia miałem znowu wstać o 3 czyli przede mną było niecałe 6 godzin snu. Genialnie! Kierownik filozof!

Czyszczenie silosu

Któregoś razu kierownik wymyślił, że trzeba pozamiatać silos na środku pola. Silos był betonowy, przeznaczony na kiszonkę. Było w nim pełno słomy i resztek roślinnych. Zaczęliśmy to zamiatać. Problem polegał na tym, że był potworny wiatr i nie dało się zamiatać, a każda próba utworzenia kupki kończyła się jeszcze większym rozpierdolem. Dochodziła 11:30 i kierownik jechał na śniadanie do domu. Jako, że drogę było widać z tego silosu, a silos z drogi to pracownicy starym zwyczajem wiedzieli co się kroi. Akcja wyglądała mniej więcej tak… Zamiatamy jakby to była jedna z prac wspomnianego wcześniej Heraklesa, nagle pracownicy rzucają swoje miotły, zapalają fajki i siadają na wiosennym słońcu. Ja się patrzę na pana J., pan J. na mnie, razem na nich… o co chodzi? Przecież kierownik zobaczy, że nic nie robimy! Na co oni mówią, że właśnie przed chwilą „stary” pojechał na śniadanie, bo widzieli jak zielone Daewoo Tico mknie po szosie. Mamy 40 min spokoju. Istotnie 40 minut później wszyscy znowu zamiatamy, a zielone Tico wraca szosą. Jak w zegarku! Wiatr zrobił sprawę za nas, wywiał cały syf z silosu na pole i sprawa załatwiona.

Rozdział 3. Śmierć Papierza

Tak się zdarzyło, że w czasie naszej praktyki, 5 kwietnia zmarł papierz Jan Paweł II, papierz Polak. Wielki był nasz smutek i wypiliśmy za niego butelkę wódki.

Rozdział 4. Wypadek

Poprzedni rozdział był tak krótki, że to chyba najkrótszy rozdział na świecie. Ten będzie nieco dłuższy, ale w też z czołówki tych najkrótszych. Wracając któregoś razu do domu na weekend (pan J. wtedy został) musiałem podjechać do Leszna, bo byłem umówiony z gościem od ubezpieczeń, gdyż tydzień wcześniej uszkodziłem sobie lampę w aucie. Uszkodziłem… no zwyczajnie wjechałem przyczepce w tył i tyle. Zagapiłem się. Po oględzinach ruszyłem na Wrocław. Przed sama tabliczką gmina Prusice było ostre hamowanie, które zakończyłem sukcesem, gość za mną z trudami, ale też dał radę, niestety koleś za nim już w ogóle nie hamował i walnął w tego za mną, a ten z kolei we mnie, a ja chcąc uniknąć kolizji odbiłem w stronę rowu i zatrzymałem się na słupku z tabliczką gmina Prusice. Ciężko było rozpoznać jaka jest marka i model samochodu, który jechał za mną. Nie było ani tyłu, ani przodu. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Moje auto – wtedy złota strzała, czyli Nissan Primera kombi było uszkodzone z tyłu, ale nadawało się do jazdy. Pan, który wjechał jako ostatni, miał tylko wgniecioną maskę

Rozdział 5. Rozrywki

Oprócz pracy były tam też rozrywki. Pierwszą z nich był stół do ping-ponga, który przywieźliśmy ze sobą z Wrocławia. Tak, na dachu mojego kombiaka. Pożyczyliśmy go z parafii na Mińskiej 🙂 nie wiem, ale pan J. miał tam jakieś wtyki. Opcja była dobra do czasu, jak pracowaliśmy na tą sama godzinę. Później ciężko było grać samemu, chociaż przesunięcie stołu do ściany nieco rozwiązywało problem. Kolejną, najważniejszą rozrywką był telewizor. Jakiś stary gruchot, który odbierał tylko kilka kanałów, w dodatku wszystkie śnieżyły. Antenę zrobiliśmy z drutów i jakoś to było, chociaż na kolory nie było co liczyć. Zostawało nam jeszcze robienie grilla, picie alkoholu, spotykanie z lokalnymi dziewczynami (tak, czasem nas odwiedzały) oraz jeżdżenie po okolicy.

W księżycową jasną noc

Pewnego wieczoru siedzieliśmy przy flaszce i pan J. opowiadał mi o filmie z 1992 roku W księżycową jasną noc. Nie mógł wiedzieć tego, co zaraz nastąpiło. To były czasy, kiedy nie było smartfonów, nie mógł więc sprawdzić programu TV, nie mieliśmy tez żadnej gazety z programem, a ten rupieć nie miał telegazety. Tym bardziej historia jest zadziwiająca. Wracając do wątku… siedzimy i pijemy, on opowiada o tym filmie i co… nagle w TV zaczyna się ten film!!!! WTF!? normalnie prawdopodobieństwo mniejsze niż w totka. Z niedowierzaniem zaczynamy oglądać… szok. Faktycznie to ten film. Oglądnęliśmy cały. Wypiliśmy przy tym sporo wódy 🙂 Jest tam motyw z pewną blondyneczką, podobny można znaleźć w filmie 9 kompania, jak ktoś oglądał to wie. Zamarzyła nam się wtedy taka blondyneczka 😀 Film był dobry, a tytuł tak mi zapadł w pamięci, że jak teraz wychodzę wieczorem z psem, w ogóle jak wychodzę wieczorem, albo kładę się spać i jest taka księżycowa noc, to od razu przypomina się ten film i tamta noc w czworaku, kiedy siedziałem z panem J. i piłem wódkę z niedowierzaniem w myślach, że jednak to ten film…

Odwiedziny pani K.

Miałem na studiach wiele przyjaciółek, ale jedną z najbardziej wyjątkowych i bliskich mi była pani K. Piękna brunetka, obiekt pożądania wielu kolegów. Po tym jak dużo czasu spędzaliśmy razem to niejeden myślał, że coś nas łączy, a nas łączyła przyjaźń. Nieźle, ale nigdy między nami nie doszło do czegoś poważnego. Chociaż miałem kilka razy takie myśli, pani K. chyba też. Tak się zdarzyło, że pani K. odbywała praktyki gdzieś tam w okolicy czy coś i to był piątek i nie miała za bardzo jak wrócić do Wrocławia. Zaprosiłem ją do nas, że może z nami wracać następnego dnia. Odebraliśmy ją chyba z Leszna. Pojechaliśmy do nas, zjedliśmy coś i wybraliśmy się do Leszna na balety. Klub w jakiejś starej fabryce, chyba nazwa kończyła się na „tor”, imperator, terminator czy jakiś inny „tor”, jakaś niby sieć, że w okolicy mają kilka lokali. Jak zwykle skończyło się zadymą, więc postanowiliśmy wrócić do nas. Po drodze zajechaliśmy na stację i kupiliśmy flaszkę. Po powrocie do domu otworzyliśmy flaszencję i konsumowaliśmy z kulturką alkohol. To chyba była Żubrówka i sok jabłkowy. Później pani K. spała u mnie w pokoju, a pan J. u siebie. Wydaje mi się, że do tej pory myśli, że my tam nie wiem co robiliśmy 😛

Brunetka ze Wschowy

Pewnego razu stojąc przed szkołą (liceum) we Wschowie zobaczyliśmy bardzo atrakcyjną brunetkę, wyśledziliśmy, że pracuje w lodziarni. Heh, zagadaliśmy do niej i nawiązała się miła rozmowa, zaprosiliśmy ją na grilla z koleżanką i wszystko było ustawione. Niestety zjawił się jakiś koleś i nie podobało mu się, że brunecia z nami rozmawia, zleciało się jeszcze dwóch typów i jak zwykle skończyło się bitwą przez lodziarnią. Więcej nie jeździliśmy do Wschowy, bo w obliczu ich przewagi liczebnej i własnego terenu, nie mieliśmy zbytnich szans we dwóch. Raz nam się udało odeprzeć atak i pozamiatać okolicę, ale po przybyciu posiłków to oni by nas pozamiatali.

Inne miejscowe dzierlatki

Odwiedzały nas czasem miejscowe dziewczyny. W zasadzie jedne były naszymi sąsiadkami z zabudowań oddalonych o 200 m, a drugie z sąsiedniej wioski. Te z sąsiedniej wioski kiedyś do nas wpadły i jedna jadła słonecznik – tak nam nasyfiła w chacie, że żaden odkurzacz nie chciał tego wciągnąć. Te co mieszkały koło nas były ładne, ale nieletnie, no 17 miały… całkiem sympatyczne. Ale jak to na wiosce, dbały o reputację, więc do niczego nie doszło.

Korepetycje

Pan J. postanowił zrobić dobry biznes i udzielał dzieciom korepetycji z matematyki. W zamian dostawaliśmy od miejscowych jajka i ziemniaki… i wiecie co, na obiad codziennie jadłem przez dwa tygodnie ziemniaki ze skwarkami i jajkiem sadzonym. No ale może chociaż dzieciaki ze wsi coś skorzystały 🙂

Rozdział 6. Epilog

Przelana czara goryczy

Praktyki zaczęły być monotonne, kierownik zwęszył, że ma darmowych robili do dojenia krów. My studiowaliśmy produkcję roślinną, a tu cały czas siedzieliśmy po uszy w gównie i w dodatku krowim. Zgłaszaliśmy to na uczelni, ale blondyna z Wydziałowego Biura Praktyk nie miała nic innego dla nas. Postanowiliśmy, że jak ona nic z tym nie zrobi, to my sami sobie coś znajdziemy – ale to nie było takie łatwe. W końcu doszło do tego, że kierownik tak już nas wkurwiał, że powiedzieliśmy dość. Zgrało się to z szansą zmiany miejsca praktyk. Blondyna stanęła na wysokości zadania i załatwiła nam praktyki pod Wrocławiem w Wilczycach. Tylko produkcja roślinna, miła atmosfera, prywatny zakład. To oczywiście historia na inne opowiadanie. Tak po dwóch miesiącach zakończyła się nasza przygoda z Osową Sienią.

Dalsze losy bohaterów

Pan J. po studiach wyjechał do Kalisza, a pani K. do Szwecji. Nie mam z nimi specjalnego kontaktu, chociaż mam ich na FB.

-Mały update-

Z panem J. spotykamy się regularnie na RA. Sam RA temat na osobna opowieść, która pewnie nigdy nie zostanie spisana, bo i po co? 🙂

Subscribe
Powiadom o
guest

2 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
kris
kris
2 lat temu

Skończyłeś te studia ? jesteś agronomem ?

2
0
Would love your thoughts, please comment.x